Site Loader

Land to trzeci pełnometrażowy film pochodzącego z Iranu Babaka Jalali. Radio Dreams, jego poprzednie, całkiem zgrabne dzieło, było pokazywane na 32 edycji Warszawskiego Festiwalu dwa lata temu. Ten, kto oczekuje typowego kina irańskiego, bardzo się pomyli, ponieważ reżyser coraz sprawniej wytwarza swój własny styl, oddalając się od kolegów po fachu z porzuconej ojczyzny. Obyczajowy, ale z oryginalną delikatnością i dużą sympatią do swoich bohaterów. Mimo różnic z rodzimymi filmami, irański duch jest wyczuwalny – suficką mądrość czytamy między wierszami.

Tym razem Babak Jalali próbuje przedstawić doświadczenie pozornie dalekie od jego własnej autopsji. Rzecz już nie o imigrancie (jak w Radio Dreams), lecz o mieszkających w zakurzonym i zapuszczonym rezerwacie rdzennych mieszkańcach Ameryki Północnej. Wydaje się, że reżyserowi daleko do przeżyć bohaterów, a jednak każdy kolejny kadr pokazuje głębokie zrozumienie i udowadnia, że Jalali jest odpowiednim kandydatem do tego zadania.

Twórca potrafi rozpoznać schizofreniczne doświadczenie mieszkania na ojczystej ziemi i jednoczesne poczucie bycia w obcym kraju, w miejscu, które już nie należy do nas. Potrafi też oddać tak bardzo różniącą się od podmiotowości człowieka Zachodu wspólnotową tożsamość mieszkających w rezerwacie Indian. Powiedzieć o nich „rodzina” to byłoby przekłamanie, to byłoby za mało. Nie ma pojedynczych jednostek, najmniejszą miarą społeczności jest grupa. Kiedy jeden z bohaterów trafia do szpitala, przychodzi do niego cała grupa, ponieważ jest on częścią tej złożonej z wielu ciał masy. Tragedia, którą przeżywa tonąca w alkoholu i (słusznych, ale smutnych) resentymentach społeczność – czyli śmierć najmłodszego brata, żołnierza, na służbie w Afganistanie – nabiera wobec tego głębszej wagi.

Warszawski Festiwal Filmowy – materiały prasowe

Poczucie niesprawiedliwości i bezsensownej śmierci podyktowanej walką za ojczyzną, która już nie należy do nas, staje się ogniwem zapalnym siedzącej pod skórą dojrzewającej nienawiści. Być może nienawiść do samego siebie jest tu największa. Land ogląda się nie tylko jak porządny anty-wojenny anty-western, będący głosem sprzeciwu wobec nienawiści podyktowanej różnicami etnicznymi, ale także jak solidne, neomodernistyczne kino. Tu wiele dzieje się poza kadrem, a bohaterowie zamknięci są i w pętli nałogów, z których nie są w stanie wyjść, monotonii życia obok pogardy białych i w kojarzącym się z klatką popegeerowskich przestrzeni, z których nie da się uciec, rezerwatem.

Dodatkowo Irańczyk potwierdza, że ma doskonałe ucho i wyczucie muzyki. Tu nie ma mowy o kiczu. Piosenki będą tam, gdzie trzeba, a i cisza i popis umiejętnie dawkowanych emocji znajdą się na odpowiednim miejscu.

Typowy dla westernów kierunek – zachodzące słońce – jest w Land nie tyle ukłonem w stronę klasyki gatunku, co symbolem rozpadu świata, kresu amerykańskiego snu, obejmującego już (czy raczej od zawsze) wąską grupę beneficjentów zapominającego o mniejszościach (nie tylko ekonomicznych) systemu i nieuchronnego odchodzenia mieszkających w klatkach kultur.

Liked it? Take a second to support me on Patreon!
Become a patron at Patreon!

Mateusz Tarwacki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Patreon

Wesprzyj mnie na Patreonie!
Become a patron at Patreon!

Kinogawęda

Współprazuję z:

Laura Przybylska
Laura Przybylska

Archiwa