Nieraz już pisałem o tym, że większość produkcji międzynarodowych podpada pod trochę inną kategorię niż po prostu – kino „stamtąd” (z Afryki, Azji, Ameryki Południowej, itd.). Tam, gdzie do głosu dochodzą międzynarodowi producenci i zachodni kapitał, raczej rzadko może być mowa o kinie naprawdę „stamtąd”[1]. Nie inaczej jest w Umrzesz mając 20 lat Amjady Abu Alali.
Film urodzonego w Zjednoczonych Emiratach Arabskich reżysera to opowieść o chłopcu, który tuż po urodzeniu został naznaczony tytułową przepowiednią – oto ma umrzeć w dniu swoich 20 urodzin. To historia dorastania w konserwatywnej, zamkniętej społeczności, w której ślepa wiara odpiera argumenty rozsądku, pragmatyzmu, a także pragnień i uczuć.
Muzamil żyje w rzeczywistości, która wyklucza go z marzeń, normalnych relacji z rówieśnikami i chęci zwykłego, spokojnego życia. Jego perspektywa zacznie się powoli zmieniać, kiedy pozna Suleimana, który podróżował po całym świecie, nim wrócił do swojej wioski. W stojącym u progu 20 roku życia chłopcu niezwykle silnie zetrze się sacrum i profanum – oba tak samo atrakcyjne, jak i groźne.
Amjad Abu Alala tworzy portret konserwatywnego społeczeństwa, w którym hipokryzję widać jak na dłoni i którego progu nie da się tak łatwo przekroczyć. Problem sudańskiego twórcy polega na tym, że zamiast podążać wzdłuż łańcucha przyczynowo-skutkowego, uzbrajając się w czujne, krytyczne wobec fundamentalizmu i radykalizmu oko, woli posługiwać się obrazem i symbolami. A są to symbole z porządku zachodniego – np. przedstawienie cierpienia matki Muzamila za pomocą piety.
Niewiele widzom po solidnie technicznie skonstruowanym obrazie, który tak bardzo odbiega od rzeczywistości. Chęć ugłaskania zachodniego widza jest tak wielka, że film powoli zaczyna urastać do absurdu. Co więcej, twórcy dość niechlujnie porzucają wątki chłonne i demokratycznie atrakcyjne w każdym kinie – np. pierwsze zetknięcie Muzamila z kinematografią i wspólne oglądanie filmów z Suleimanem. Coś, co miało potencjał, by stać się motorem zmiany w życiu obciążonego klątwą wiary chłopca, spływa po nim, jakby nie miało większego sensu.
Umrzesz
mając 20 lat wywołuje we mnie żal. Przecież niewiele
trzeba, by opowieść nabrała wartości, by była czymś więcej niż tylko nieśmiałym
wyobrażeniem – wystarczy szczypta twardo stojącego na ziemi społecznego
zaangażowania. Tymczasem produkcja, w którą zaangażowane było aż 6 państw
wygląda ostatecznie jak przykra, pusta wydmuszka. Stanowi popis możliwości bądź
co bądź utalentowanego reżysera, zamiast otwierać oczy na świat, którego Zachód
tak bardzo się boi.
[1] Są oczywiście chwalebne wyjątki, jak np. tegoroczny senegalski kandydat do Oscara, Atlantyk Mati Diop. Film ten zgrabnie posługuje się kontekstami łatwymi do wychwycenia przez Europejczyków, a przy okazji atmosferą lokalnej historii i lokalnych (choć uniwersalnych) problemów. Słowem, idzie krok dalej od Umrzesz mając 20 lat, a jest to ogromna różnica jakości.