Jakiś czas temu Netflix wypuścił dokument o jednej z bardziej kontrowersyjnych postaci-fenomenów amerykańskiej sceny społecznej. Mam tu na myśli Czarno-białą historię Rachel Dolezal. W związku z tym, że postać jest w Polsce raczej słabo kojarzona (choć na ten temat w kretyński sposób kpił Zbigniew Hołdys możliwe też, że za ocean dotarły memy[1]), kilka słów wyjaśnienia.
Dolezal jest byłą działaczką na rzecz praw obywatelskich, instruktorką black studies oraz byłą prezydentką NAACP (National Association for the Advancement of Colored People)[2] w Spokane w stanie Waszyngton. W 2015 roku uwaga mediów skupiła się na Dolezal, ponieważ wyszło na jaw (czy trafiło do szerszego obiegu), że mimo białego koloru skóry (i białych rodziców, typ kaukaski), przedstawiała się, utożsamiała i kreowała na czarną kobietę. Słowem: kłamała, fałszowała swoją rasę. Ujawnienie tego faktu rozpoczęło w Stanach lawinę dyskusji na temat tożsamości rasowej. Pokłosiem tej medialnej burzy jest Czarno-biała historia Rachel Dolezal.
Twórcy dokumentu odtwarzają historię i przybliżają postać Dolezal, niebezpiecznie balansując na cienkiej linie nad przepaścią kontrowersji (nie dziwi więc wcale wzburzenie niektórych widzów ). Sympatyzują, przedstawiają prywatne życie, zaglądają do przeszłości. Zastanawiają się nad tezą o relatywności tożsamości rasowej, kwestią transrasowości, pokazując wiele stron konfliktu i razem z bohaterką broniąc się przed oskarżeniami. Nie jest to film bezkrytyczny, nie o to chodzi, jest to raczej film, który stara się być gdzieś pośrodku – czyli dokładnie w tym miejscu, w którym bohaterka się znajduje. Stara się pokazać jej perspektywę i wytłumaczyć skąd się ona wzięła. A jest to perspektywa potwornie niespójna.
Zastanówmy się przez chwilę nad koronnym argumentem bohaterki, czyli założeniem, że skoro czuję, że jestem czarna, to jestem czarna. Czy tożsamość rasowa działa jak orientacja, seksualność? Czy możemy przejść proces realizacji i identyfikacji, by potem wyjść z szafy i powiedzieć: „Jestem czarny.”? Pewna Afroamerykanka kontruje bohaterkę, mówiąc, że kiedy z jakiegoś powodu zatrzyma ją policja, boi się o własne życie – a kiedy policja zatrzyma Dolezal, prawdopodobnie puszczą ją wolno, najwyżej wlepiając mandat.
No właśnie, kwestia doświadczenia[3] wydaje się tutaj kluczowa. Czy kobieta, która wychowała się w tradycyjnej, ortodoksyjno-katolickiej rodzinie Południa, weszła do środowiska Afroamerykanów dużo później, może mówić o tym, że jej tożsamość rasowa jest inna od biologicznej? A może nawet jakąś formę doświadczenia osobiście posiadła? Mogła pośrednio odczuwała naciski na społeczność czarnych, rasizm, nienawiść, itd. (możemy nawet założyć, że pogróżki na tle rasowym, które rzekomo otrzymywała pocztą, nie są przez nią podrobione – czego zresztą nie da się zweryfikować, może to być prawda, może kłamstwo, może oba na raz).
Tylko że bohaterka nigdy nie wspomina o swoim prywatnym doświadczeniu. Jeśli mówi o byciu czarnym, zasłania się swoimi dziećmi (chłopcy ze związku z Afroamerykaninem, czarni), opowiadając o ich trudach codziennego życia, ich stykaniu się z rasizmem, ich problemach, etc. Ponadto, ma trudności z odpowiedzią na proste pytania dotyczące własnej rasy (nie potrafi wprost odpowiedzieć, czy jest biała, czy jest czarna). Synowie bronią jej, mówiąc, że przecież na pewno nie narażałaby ich żyć, gdyby jej doświadczenie nie było prawdziwe. Z drugiej strony ktoś komentuje, że może uwierzyła w swoje własne kłamstwo i dla niej faktycznie może to być prawdziwa perspektywa.
Twórcy nie zatrzymują się na przedstawieniu tej rozchwianej perspektywy, idą o krok dalej, zastanawiając się dlaczego Dolezal jest jaka jest, dochodząc do prostych wniosków. Oto trauma z dzieciństwa – surowe, przemocowe wychowanie – skutkuje ucieczką i próbą przepracowywania swoich problemów działalnością społeczną, a potem przejmowaniu cudzego, przemocowego doświadczenia, wypełniającego wewnętrzną pustkę (jak mówi jedna z komentatorek: „Pani by się przydała terapia!”).
Być może twórcy trafiają tutaj blisko dziesiątki, jeśli nie w dziesiątkę. Dla mnie to jednak nie wszystko. Odpowiedzi na zachowanie bohaterki szukałbym jeszcze głębiej. Dla mnie postawa Dolezal wynika z dwóch założeń, na których społeczeństwo amerykańskie jest poniekąd ufundowane. Po pierwsze, z neoliberalnego założenia o tym, że wszyscy jesteśmy tacy sami, możemy więc zbudować demokratyczne, uniwersalne społeczeństwo, w którym nasze marzenia są równe i wszyscy możemy je spełnić. Skoro wszyscy jesteśmy tacy sami, ja mogę być tobą, ty możesz być mną – upraszczając tok myślowy bohaterki dokumentu. Nieprawda, oczywiście – w takim razie co z przemocą na tle rasowym, seksualnym, nierównościach społecznych, etc.?
Po drugie, w moim odczuciu Dolezal jest produktem społeczeństwa, które ukrywa swoją winę za kompulsywnym współczuciem (druga strona tego samego medalu, pierwszą, oczywiście, przemoc). Nie przyznajemy się do winy wobec społeczności czarnych (a przynajmniej niebezpośrednio i niezbyt głośno), ale staramy się postawić na ich miejscu – i skrajnym przypadkiem tego typu jest bohaterka dokumentu.
Myślę, że przypadku
Dolezal w ogóle nie należy myśleć w kategoriach transrasowości. Nie jestem
pewien, czy tego rodzaju doświadczenie jest możliwe wobec tak ogromnej ilości
nienawiści i przemocy. W końcu nie wszyscy mogą w tak łatwy sposób zmienić
swoje imię, nazwisko, tożsamość i zacząć od początku.
[1] Za kilka tropów w tym tekście serdecznie dziękuję Natalii, która po raz kolejny uruchomiła u mnie myślenie.
[2] Organizacja mająca na celu (cytat ze statutu, tł. własne): „zapewnienie politycznej, edukacyjnej, społecznej i gospodarczej równości praw wszystkich osób oraz wyeliminowanie dyskryminacji rasowej”.
[3] Warto wrócić do Franza Fanona i do filmu Nie jestem twoim Murzynem, o którym pisałem jakiś czas temu.