Site Loader

W przypadku filmów żerujących na sentymencie należy zadać sobie pytanie, czy dana produkcja jest w stanie zaoferować cokolwiek osobom pozbawionym ładunku emocjonalnego z oryginalnym dziełem. Wydaje się, że sama chęć połechtania fanów to trochę marny powód, by decydować się na pełny metraż.

Breaking Bad jest dla wielu serialem wszechczasów. Vince Gilligan w El Camino stanął więc przed szalenie trudnym zadaniem zaspokojenia rozbudzonych potrzeb fanów i stworzenia czegoś, co byłoby atrakcyjne również dla niezaznajomionych z serialem.

Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że film i serial to dwa różne byty. Fuzje jednego z drugim częściej służą promocji tego drugiego lub wypchaniu fabularnych dziur, niż stworzeniu nowej jakości czy kreatywnego wykorzystania kalk postaci i świata przedstawionego.

W wypadku El Camino jest podobnie. Serial przez 5 sezonów skrupulatnie budował portret psychologiczny swoich postaci (długa droga Waltera White’a ku przemocy, relacja Walter-Jesse na osi mistrz-uczeń, ojciec-syn, a to oczywiście tylko dwa przykłady z wielu), doprowadzając do mistrzostwa prostą, wydawałoby się, narrację przyczynowo-skutkową i logiczną zmianę dokonującą się powoli wewnątrz bohaterów. Tymczasem film nie ma na to czasu.

Tu zmiana jest już dokonana, można tylko grać na wspomnieniach i zarzucać widza flashbackami, by nadać pozór dynamizmu wewnętrznych napięć bohatera – napięć, których w rzeczywistości nie ma. Trauma znika tak szybko, jak tylko się pojawiła i nawet wątek zemsty – nawiązujący do westernu, lecz wychodzi to reżyserowi bardziej zabawnie niż poważnie – jest sztywny, sztuczny.

Mimo że Gilligan jest twórcą dojrzalszym niż kiedyś i potrafi budować historię niespiesznie, skupiając się na jednej postaci (w tym sensie El Camino jest bliżej do Zadzwoń do Saula niż Breaking Bad), to film prezentuje się prędzej jako powidok serialu – i jest nim w istocie, w końcu opowiada o losach Jesse’ego Pinkmana bezpośrednio po kulminacji 5 sezonu – niż niezależna produkcja.

I nie byłby to problem, gdyby nie był to film. Na dodatek film silnie osadzony w gatunku. Podczas gdy serial posługuje się wieloma gatunkami, opowiadając wiele historii, film amerykańskiego twórcy jest zdecydowanie bardziej monochromatyczny. Nie oznacza to, oczywiście, że nie można się dobrze bawić oglądając pełnometrażowe dzieło Gilligana, lecz bez wątpienia ogląda się je o wiele lepiej z kontekstem serialu. Dla widza bez ładunku sentymentalnego El Camino będzie zaledwie przeciętnym i nieszczególnie angażującym przykładem kina ucieczki.

Nie ma sensu się oszukiwać – Gilligan jest lepszym twórcą seriali niż filmów. Być może lepszym rozwiązaniem (i finansowo i w kontekście atrakcyjności produkcji) byłaby produkcja dwóch odcinków specjalnych, faktycznie utrzymanych w konwencji, niż silenie się na formułę, która wymaga ścisłego porządku i wiąże ręce. El Camino zabrakło ducha Breaking Bad – ducha, który opierał się na fantastycznej chemii w zespole, improwizacji i czystej radochy ze wspólnej pracy.

Liked it? Take a second to support me on Patreon!
Become a patron at Patreon!

Mateusz Tarwacki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Patreon

Wesprzyj mnie na Patreonie!
Become a patron at Patreon!

Kinogawęda

Współprazuję z:

Laura Przybylska
Laura Przybylska

Archiwa