Polska komedia gangsterska jest gatunkiem zombie. Martwym, a jednak wstającym z grobu raz na jakiś czas, by żywić się nostalgią widzów (głównie męskiej części publiczności, można odnieść wrażenie) za takimi szlagierami, jak Poranek kojota czy Kiler. Magnezja Macieja Bochniaka stanęła przed unikalną możliwością zagrania na nosie nie tylko owej nostalgii, eksplorując możliwości gatunku, lecz również dekonstrukcji romantycznego wyobrażenia, jak to za II Rzeczypospolitej było wspaniale i żyło się po horyzont. Obie kwestie zostały przez twórcę kompletnie zawalone, a szansa na obraz odczarowujący mit polskiego, sielskiego pogranicza – zaprzepaszczona.
Pomysł na Magnezję jest atrakcyjny. Oto gdzieś na pograniczu polsko-radzieckim, w rozkwicie międzywojnia, umiera ojciec rodziny Lewenfiszów, działającej jak kartel lokalnej grupy trzymającej władzę. Schedę po ojcu przejmują trzy córki, na czele ze środkową, Różą (Maja Ostaszewska), chcącą rozszerzyć nielegalny handel z sowietami na teren narkotyków. Tymczasem w miasteczku, traktowani jak lokalni mutanci fotografowie, Albert i Albin (Dawid Ogrodnik, Mateusz Kościukiewicz) – bracia syjamscy – realizują podkop pod znajdujący się w banku skarbiec Lewenfiszów. Konflikt zaogni dodatkowo przyjazd inspektorki Stanisławy Kochaj (Agata Kulesza), która trafi w sam środek intrygi.
Choć mogłoby się wydawać, że konwencja komedii gangsterskiej, wzmocniona dodatkowo westernem (a właściwie easternem), to doskonały pretekst do zmierzenia się z toksycznym wyobrażeniem polskości (Polacy jako dobrzy panowie, wszyscy jesteśmy potomkami szlachty, o chłopach się nie mówi, chłopów się wykorzystuje, wszystkich Innych należy rozstrzelać), twórca Disco Polo omija ów temat szerokim łukiem. Bawi się za to w przebierankę, zatrzymując się na poziomie polskich kabaretów. Nieprzyjemnie przykuwa tu uwagę chłop przebrany za babę – grający najstarszą córkę Lewenfisza Borys Szyc.

Na domiar złego, kabareciarski chichot zamienia się w rechot, kiedy na ekranie pojawiają się bracia Albert i Albin. Przygotujcie się na czysty slapstick. To zostaną skopani, to wpadną głowami w końskie łajno, to tonąć będą w swojej nieudolności. Bochniak traktuje zachowanie społeczności wobec nich, jako coś zupełnie naturalnego, nie siląc się na żaden komentarz, na zejście z bezpiecznych wyżyn rubasznego rechotu.
Nie da się ideologicznie obronić filmu, który w tak bezrefleksyjny sposób naśmiewa się z płci, z odmienności, czy z zakorzenionych w historii problemów, które głęboko tkwią w polskiej, narodowej mentalności. Dystans do własnej historii i do społecznych wielkich problemów jest czymś potrzebnym, lecz granica między żartem a przemocą, szczególnie jeżeli chodzi o delikatne kwestie, jest nikła, a Magnezja przekracza tę granicę o dziesiątki kilometrów. Być może czasem lepiej powstrzymać rechot i nie reanimować czegoś, co już od dawna trąci zgnilizną.