Wątpię, czy mamy u siebie drugiego reżysera (lub reżyserkę), który potrafi opowiadać o Polsce na poziomie światowym, tj. nie tylko dla Polaków (jak to robił np. Wajda, który – choć mógł się podobać poza krajem – zagranicą nieczęsto był rozumiany kluczem polskiego romantyzmu), lecz również dla widowni, powiedzmy, zuniwersalizowanej. Pawłowi Pawlikowskiemu zdaje się to przychodzić z łatwością, co udowodnił pięć lat temu w Idzie, a teraz powtarza tę sztukę w zgoła silnie osobistej[1] Zimnej wojnie.
Twórca nie wstydzi się dorobku polskiego kina, dumnie i umiejętnie krocząc ścieżką polskiej szkoły filmowej. Film jest pełen atmosfery i nawiązań do tamtego kina. Na pierwszym planie mamy namiętną, tragiczną miłość (tu lekki zgrzyt, coś niezbyt wiarygodnie wypada relacja Wiktora-Kota i Zuli-Kulig, mało żaru!). W tle rozłożona na prawie dwie dekady czasowość, długie trwanie powojennego pokłosia, ratowanie i budowanie kultury (i propagandy) na polowo odzyskiwanych ludowych skarbach (Kolberg by się nie powstydził – ludowe piosenki są naprawdę piękne w tym filmie, jak i w ogóle całe umuzycznienie obrazu, wychodzi prawie że musical) i życie w kapryśnych realiach szybkozmiennych priorytetów rządów przedstawicieli realnego socjalizmu.
Pawlikowski świetnie radzi sobie z aktorami, znając ich wady i zalety. Zdolność Borysa Szyca do żenowania na ekranie świetnie sprawdza się w przełożeniu na jego rolę – aparatczyka-spekulanta, posługującego się prostym językiem i starającego się wykorzystać przychylny dla klakierów i denuncjatorów system. Joanna Kulig – ze swoim nieoszlifowanym, naturalnym głosem i lekko krępą, uroczą budową – świetnie sprawdza się jako Zula, bezkompromisowa kobieta, która nigdy nie zrezygnuje z raz postawionego przed sobą celu. Z kolei wychudzony Kot, trochę artysta nie mający z czego żyć, artysta na wygnaniu, a trochę ugięty pod brzemieniem miłości niepoprawny romantyk.
Pozornie to właśnie owa miłość rzuca bohaterów po całej Europie (Berlin, Split, Paryż) i przesącza niezauważenie uciekający całymi latami czas przez ich dłonie. W rzeczywistości są oni ofiarami systemu, zmuszającego wielu do ucieczki, migracji lub niepewnego czekania na zmianę. Ładna i udana metafora przypomina zabiegi polskiej szkoły filmowej, ukrywające najważniejszy komunikat za misternie skonstruowaną narracją.
Poza tym, ujęcia potrafią zachwycić. Nie tylko Zimna wojna jest świetnie nakręcona, ale też pełna jest autorskich zabiegów. Nagłych cięć (ze świetnym wyczuciem czasu, na samym progu sztuczności), subtelnych, ledwie zauważalnych powtórzeń, niecentralnego kadrowania bohaterów i delikatnej gry cieniem (który w czerni i bieli zawsze zyskuje specjalny status). Powojenne czasy otrzymały przepiękną laurkę.
Pawlikowski pokazuje, że ma nie tylko dobre oko, ale też ucho. Potrafi wydobyć zarówno niedoskonałość, prostotę i smutek małowiejskiej przyśpiewki, wykonywanej w głodnych i brudnych realiach ogromnej biedy, jak również czysty głos tej samej piosenki, rozlegającej się w nieźle udźwiękowionej sali koncertowej. Muzyka ludowa, stanowiąca powracający wątek narracyjny, w jakiś magiczny sposób odzywa się nie tylko w kościach bohaterów, prowadząc do nieuchronnej kulminacji tragicznej miłości, lecz również w nas, widzach, wyzwalając emocje i wzruszenia. Jest coś naprawdę melancholijnego w powracającej piosence, „Sercu”, która wciąż gdzieś tam tkwi, nawet mimo spektakularnej przemiany społeczno-kulturowej i pojawienia się polskiego disco (tutaj: „Baja-Bongo”).
Tytuł filmu określa umiejscowienie narracji w historycznym czasie i miłosną relację. Miłość jako konflikt – relacji, skazanej na niepowodzenie walki z całym światem. Miłość jest tu brutalnym aktem nieodwracalnego, ostatecznego wyboru, łamiącego chwiejną równowagę świata: mojego, indywidualnego, ale też świata jako całość.
To
wszystko składa się na film, za który Pawlikowski zasłużenie otrzymał nagrodę
za reżyserię na festiwalu w Cannes. Chlubny przykład na to, że w polskim kinie
wciąż mogą wydarzać się piękne rzeczy.
[1] Wiktor i Zula, imiona głównych bohaterów filmu, są jednocześnie imionami rodziców reżysera – im też dedykował swoje dzieło.