Filmy opierające się na znanym pleonazmie „fakt autentyczny” mają zwykle hipokrytyczne podejście do widza. Jednocześnie roszczą sobie prawo do rzeczywistości, naginają ją i fałszują zgodnie z narracyjnym imperatywem, wymagającym spójności, bez której linearne kino nie może żyć. A przecież, jak powiedziała kiedyś pewna mądra osoba, każdy film jest oparty na faktach. W końcu wszystkie opowieści – odtwórcze lub oryginalne, rekonstrukcyjne lub sofistyczne – mają charakter narracyjny (gdyby Hayden White wciąż żył, mógłby się uśmiechnąć).
Jonas Åkerlund, reżyser Władców chaosu, sugeruje, że będzie się ową hipokryzją bawił, opierając film na „prawdzie, kłamstwie i tym, co wydarzyło się w rzeczywistości”. Na sugestii jednak się kończy, Åkerlund bowiem postawił na odtwórczość, złożoną z domysłów rekonstrukcję, której wyłącznym zadaniem jest przyciągnięcie ściśle określonej grupy widzów – środowiska metalowego (i z tego zadania film doskonale się wywiązuje, skutecznie zapełniając salę kinową przedstawicielami subkultury). Nie dostaniemy zabawy prawdą i fałszem, zamiast tego obejrzymy fabularno-biograficzną laurkę złożoną założycielowi zespołu Mayhem[1] i ojcowi norweskiego dark metalu, Euronymousowi.
Całe szczęście, że laurka ta zawiera również nieco treści, która zaspokoi potrzeby badacza kultury. W tle ekspozycji bohaterów (brutalne samobójstwo, palenie kościołów, sztuczny, radykalny zlepek światopoglądowy, nożowania) znajdzie się miejsce dla kontekstu. Być może celem przedstawienia sielankowego krajobrazu kwitnącego w latach 80. (w których dzieje się akcja Władców chaosu) modelu skandynawskiego był tylko ironiczny, atrakcyjny kontrast i zestawienie schludnego świata dobrobytu z radykalnym, nie mającym wybitnego zaplecza intelektualnego, kontestującym ten porządek ruchem. Nawet jeżeli zamiar twórcy był tylko taki, to i tak daje wiele do myślenia.
Skrajne zachowania młodych bohaterów w świecie, w którym przyszłość wydaje się stabilna, bezpieczna i zapewniona przez system (warto zauważyć, że korzystają z owoców owego systemu, czerpiąc kapitał od swoich rodziców), muszą mieć gdzieś swoje źródło. Tam, gdzie łatwo można wysunąć wniosek o niewydolności państwa opiekuńczego, które nie potrafi upilnować pojawiających się w ogrodzie chwastów, należy odrzucić ten pochopny wniosek i zwrócić się w stronę socjologii i rozpoznań Zygmunta Baumana dotyczących głównego problemu silnie zindywidualizowanego społeczeństwa (zgrabnie streszczonych w Szwedzkiej teorii miłości, dokumencie z 2015 roku), czyli alienacji.
W społeczeństwie, w którym wszystkie podstawowe potrzeby są łatwe do spełnienia i nie trzeba martwić się o swoją przyszłość, wydaje się, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki. Mimo skuteczności kumulowania dobrobytu, państwo nie jest w stanie zapewnić swoim podmiotom jednej z kluczowych dla życia, choć pewnie bagatelizowanych, potrzeb – socjalizacji. W warunkach wolności, pokoju i dostatku o interakcję z drugim człowiekiem oraz przynależność do grupy, która będzie akceptowała swoich członków, należy zadbać samemu.
O takim kryzysie życia w globalnym stadzie opowiada trochę kontekst Władców chaosu. Ciepłych interakcji z bliskimi osobami bohaterowie nie zaznają wiele, w naturalny sposób wypełniając tę lukę przynależnością do subkultury. Dla Åkerlunda, podobnie jak dla wielu twórców kina komercyjnego, odpowiedź na dylemat alienacji społecznej jest oczywista – należy powrócić do wartości rodzinnych. Kiedy Euronymous jest szczęśliwy? Wtedy, kiedy jest bezwarunkowo akceptowany: przez młodszą siostrę, a potem przez dziewczynę. Akceptacja w grupie kosztuje o wiele więcej wysiłku i kończy się równie szybko, co się zaczyna.
Problem polega na tym, o czym większość twórców zapomina lub przemilcza, że tradycyjne wartości rodzinne oparte są na hierarchii. Chcąc budować skutecznie działającą społeczną machinę, należy pracować nad narzędziami komunikacji międzyludzkiej, grupowej, równościowej. Mała, zamknięta komórka feudalna może działać jedynie w swojej bańce, która – jeśli pryśnie – wyprodukuje kolejnych nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie.
Dla widzów, którzy
często odwiedzają kino, Władcy chaosu nie będą filmem kontrowersyjnym.
Każde kolejne podpalenie kościoła pokazane na ekranie będzie nudniejsze, a
każde dźgnięcie nożem, nawet mimo dobrej choreografii, mniej skuteczne. Mimo
wszystko, przypomnienie o ważkości potrzeby przynależności do grupy zasługuje na
spojrzenie na film szwedzkiego reżysera cieplejszym okiem, szczególnie wobec
tego, co
dzieje się z ową potrzebą na naszym polskim podwórku.
[1] Laurkę, choć niepozbawioną plam – twórcy nie zyskali praw do wykorzystania muzyki zespołu. Jest więc Mayhem, ale bez Mayhem.