Dobry film krytykujący działanie jakiejkolwiek wielkiej instytucji publicznej zwraca uwagę nie tylko na problem, lecz również poszukuje jego źródła. Tym, co łączy większość zaangażowanych produkcji rzekomo „atakujących” Kościół, jest pokazywanie zepsucia, które dla tej instytucji stało się chlebem powszednim, czymś tak naturalnym jak oddychanie. To zepsucie drąży instytucję od stóp do głów, od dołu do góry, wypuszczając swoje długie, oślizgłe, wstrętne macki wszędzie dookoła, krzywdząc naiwnych, którzy wciąż jeszcze ślepo wierzą w dobre intencje.
W Kalwarii z 2014 roku (z fantastycznym Brendanem Gleesonem w roli głównej) widzieliśmy uczciwość, pokorę i dobro, które nie mogą przetrwać w systemie składającym się z chwastów. Ci, którzy chcą coś zmienić, prędzej spalą cały ogród, niż podejmą trud wydobycia wartościowych resztek (skazanych na całkowite wyginięcie). W Spotlight (filmów kierujących się tym wzorem było oczywiście więcej, ale ten odbił się dość szerokim echem) z 2015 widzieliśmy mafijną wręcz strukturę ukrywania przestępców i klasycznego, kościelnego zamiatania problemów pod dywan przez hierarchów. W końcu mieliśmy też Młodego papieża z 2016, serial, w którym Sorrentino z delikatnością, estetyczną wrażliwością i okiem do kleru pożyczonym od Felliniego pokazuje też ludzką, zagubioną twarz swoich postaci (z naciskiem na tytułową), targanych brakiem wiary w swoje słowa, siebie i samą instytucję.
Smarzowski w pewnym sensie łączy te wszystkie wątki. Długo zwlekałem z seansem Kleru, obawiając się typowego dla Smarzola festiwalu najgorszych elementów polskiej tożsamości: ekstatycznych, alkoholowych wybuchów agresji, autodestrukcji i niechęci do przedstawianych przez siebie bohaterów (i jasne, są to rozpoznania trafne, ale ile można bawić się w Andrzeja polskiego kina). Na szczęście, o czym utwierdziły mnie inne opinie i cała burza wokół filmu, tak nie jest. Wreszcie alkoholowe wybuchy służą nie tylko zaskoczeniu, wciśnięciu w fotel lub trzymaniu napięcia, lecz również są elementem układanki – skrzywionego, chorego polskiego Kościoła. Bohaterowie są dobrze napisani. Mimo tego, co robią, dają się lubić. Ich zachowanie jest wynikiem dorastania w krzywdzącym środowisku, które zamienia ofiary w oprawców, podtrzymując niekończącą się pętlę cierpienia.
Mimo że Smarzowski deklaruje się jako ateista, nie stworzył filmu ateistycznego. Stworzył film, którym w pewnym sensie chce Kościołowi pomóc (wbrew groźnym, obrażonym tupaniom tego drugiego). Bierze stronę tych cichych wiernych – niekoniecznie osobiście skrzywdzonych, ale dostrzegających problem i być może gotujących się wewnątrz, przywiązanych do rytuałów tradycją lub autentycznie wierzących, tych, którzy muszą wytrzymywać podłe spojrzenia dufnego środowiska pełnego nienawiści i wysłuchiwać politycznych lobbingów. To dla nich jest ten film.
Kler nie jest pozbawiony nadziei na zmianę. Próbuje wywołać na oprawcach poczucie winy. Problem polega na tym, że hierarchów, pływających jak pączki w tłuszczu w fortunach zbudowanych na cierpieniu, nie przekona – za bardzo zależy im na jak najdłuższym utrzymaniu status quo. Przekonanych z kolei przekonywać nie musi, a do nieprzekonanych, zaszczutych i zmanipulowanych strachem przed ogniem piekielnym, i tak nie dotrze. W tym sensie Kler sam sobie przeczy. Nie oszukujmy się, nadzieja na zmianę jest płonna.
Smarzowski, zupełnie niepotrzebnie, w pewnym momencie sięga po formułę osobistych wyznań, wytwarzając symulakr rzeczywistości. Oto aktorzy wcielają się w ofiary, popisując się afekt-płaczem i emocjami. Wystarczyłaby fabuła, w której mamy dokładnie to samo (zarówno, jeżeli chodzi o postać odgrywaną przez Jakubika, jak i Braciaka). To nagranie wyznań wydaje się dość niskie, niepotrzebne i – wbrew pozorom – pewnie niezbyt komfortowe dla prawdziwych ofiar (jakby twórca zapomniał, że milczenie jest często spowodowane bardzo różnymi czynnikami, a wyznanie jest czymś potwornie trudnym).
Mimo wad, Kler cieszy. Chciałoby się marzyć, że jest kolejną (np. po niedawnej aferze z byłym już księdzem-dyrektorem Szlachetnej Paczki) oznaką pękania chorej instytucji – biorąc pod uwagę krótką, ludzką pamięć, im więcej takich rzeczy, tym lepiej. Mimo wszystko więc: nadzieja jest. Nie na naprawę, lecz na jak najszybszy upadek.