Fani twórczości Jima Jarmuscha doskonale pamiętają słynną scenę ucieczki z więzienia w Poza prawem z 1986 roku. Owa scena – w której akt ucieczki został wyrzucony poza diegezę filmową, a akcja typowa dla kina kryminalnego została oddana jedynie domysłom widzów – stała się jednym z niepisanych manifestów slow cinema, a Jarmuschowi przyznała status jednego z ojców programowych prądu, który zacznie zmieniać kino, wracając twórcom wiarę w siłę narracji.
Tak naprawdę od ponad 30 lat w kinie Jarmuscha nie doszło do żadnej radykalnej zmiany. Zamiast tego zaczęło ono żywić się własnym ogonem, zataczając pełny krąg, samowystarczalnie wędrując od jednego autotematycznego wątku do drugiego. Przed oczami będą przewijać się nam te same twarze bliskich znajomych reżysera, sami w sobie stanowiąc odnośniki do swoich poprzednich ról. I w porządku, powiemy, w ten sposób możemy spokojnie patrzeć na niezmienny profil ikony kina, delektując się kolejnym pomnikiem postawionym jego twórczości, nie ryzykując wielkich zawodów czymś nowym, niepewnym i nieznanym.
Truposze nie umierają stanowią jednak problem dla stylistyki, w której reżyser czuje się tak dobrze. Nonszalancja – nawet w wykonaniu giganta kina – nie przykryje wtórności, odtwórczości (w którą łatwo popaść eksplorując w tak agresywny sposób wątki autotematyczne) i bezradnego odwoływania się do klasyków, powtarzając ich odkrycia. W apokaliptycznym filmie o zombie to zdecydowanie nie wystarczy. Nawet najprzyjemniejsza wycieczka po miejscach, które doskonale znamy, w pewnym momencie zacznie się nudzić. Wariantów kina o zombie mieliśmy całe wielkie stosy. Od Georga Romero, z którym Jarmusch próbuje korespondować, przez bawiącego się gatunkiem Petera Jacksona w Martwicy mózgu z 1992 roku, aż po perfekcyjnie dekonstruującego motyw Edgara Wrighta w Wysypie żywych trupów z 2004 roku.
Spopularyzowany przez Romero motyw zombie w pewnym sensie sam w sobie stał się krytyką rozszalałego konsumpcjonizmu. Po Jarmuschu można było się spodziewać podebrania tego tematu. Nie wystarczy jednak powtarzać jak echo, że bezmózga konsumpcja czyni z nas zombie. Do takich wniosków dojdzie nierozgarnięty, leniwy uczniak, który tym samym zwęszy prostą drogę usatysfakcjonowania nauczyciela. Romero – a przecież sam nie był mistrzem subtelności – zestawił amerykańską kulturę i żywego trupa. To wystarczyło widzom, żeby wykonać w głowach proste równanie, którego wynikiem jest krytyka konsumpcjonizmu.
Powtarzanie w kółko tego samego „nie może skończyć się dobrze”. Nie jesteśmy idiotami, nie jest nam potrzebny symboliczny naddatek podany na złotej tacy. Podobnie jak jesteśmy w stanie odczytać autotematyzm i odwołania do poprzednich filmów twórcy, tak jesteśmy w stanie bez problemu czytać motywy obecne w kulturze od – na dobrą sprawę – wieków.
Znajome twarze i ciągłe powtórki, choć z początku zabawne, w końcu stają się irytująco mdłe. A przecież ostatnie filmy artysty – Paterson i Tylko kochankowie przeżyją – miały podobną konstrukcję i tam zabawa w pisanie testamentu złożonego z odgrzewanych kotletów wyszła bardzo dobrze. Oglądając najnowszy film Jarmuscha ma się ochotę uciec poza diegezę filmową razem z nastolatkami, którzy w pewnym momencie znikają z ekranu, by już więcej się na nim nie pojawić. Można tylko sobie wyobrazić, wbrew kinu slow, że pójście z nimi byłoby ciekawsze.
Jedna sztuka twórcy się udała – z seansu wyjdziemy jak zombie. Znudzeni, senni i ziewający.