Niespełna miesiąc temu Michael Moore, znany amerykański lewicujący dokumentalista, opublikował na swoim kanale na YouTube film Jeffa Gibbsa, swojego wieloletniego współpracownika. Planet of the Humans w niedługim czasie od publikacji przekroczył próg 6 milionów obejrzeń oraz obrósł w grubą warstwę kontrowersji. Choć Moore przyzwyczaił widzów do kontrowersyjnego stylu i klarownego, opiniotwórczego przekazu, nie można mu było raczej zarzucać braku rzetelności. Najnowszy film reklamowany imieniem dokumentalisty jest jednak kontrowersyjny nie tylko ze względu na temat – podjęcie próby demitologizacji OZE (Odnawialnych Źródeł Energii) i uwikłań klimatu z kapitalizmem – lecz również na nonszalancję z jaką ów temat został potraktowany.
Oto twórcy pozwalają sobie na ogromną swobodę, otwarcie grając na uczuciach widzów. Tak, temat jest poważny, ponieważ dotyczy naszej wspólnej przyszłości i przetrwania cywilizacji. Tak, to, że coś jest „zielone” niekoniecznie oznacza, że jest naprawdę pozytywne dla klimatu – pod tym nieostrym pojęciem kryć się mogą, jak słusznie zauważają twórcy, np. elektrownie opalane biomasą – a tym najczęściej daleko do bycia naprawdę „zielonymi”. Tak, pozbawiony umiaru i granic konsumpcjonizm sprzężony jest z nadmierną eksploatacją złóż kopalnianych oraz naturalnych zasobów naszej planety.
Problem polega na tym, że podejmując tak ważny temat nie można pozwalać sobie na elastyczne traktowanie informacji lub przemilczanie niektórych danych. Po pierwsze, pomijanie energetyki jądrowej w dyskusji o klimacie jest po prostu błędem merytorycznym i manipulacją wobec widzów – w Planet of the Humans nie ma choćby jednej wzmianki o elektrowniach opartych na sile atomu. Niezależnie od tego, czy traktujemy atom jako nadzieję na przyszłość, czy jako kolejny element szkodliwej polityki energetycznej, nie wolno pomijać tego tematu w dyskusji o klimacie.
Po drugie, wydaje się, że twórcy korzystali tylko z takich przykładów, które potwierdzają ich tezę. W filmie żadna pokazana „zielona” elektrownia nie jest w stanie sama się utrzymać, będąc uzależniona od materiałów pochodzących ze złóż kopalnych. Jasne, że skuteczny aktywizm czy skuteczna polityka często odwołują się do emocji lub pozwalają sobie na skróty logiczne lub uproszczenia, lecz przecież solidny dokument – nawet jeśli wysoce stronniczy – próbuje chociaż pokazać szerszy obraz, tę drugą stronę, pomóc widzom zrozumieć badane mechanizmy.
Jest jeszcze jeden zarzut, chyba niewybaczalny. Film, który z tak żarliwym zaangażowaniem buduje antykapitalistyczną narrację, z perspektywy uczciwości ostatecznie sam podkłada sobie kołek pod nogi, obarczając winą za szalony konsumpcjonizm zwykłego człowieka. Nie obrywa się wielkim koncernom, wielkim firmom, nie obrywa się politykom – może tylko dostaje się mediom, które Moore i Gibbs traktują w duchu zwolenników teorii spiskowych (media według nich nie pokazują prawdy, ukrywają, kłamią, przemilczają) – wina spada więc na każdego z nas. Chodzi o skalę. Czy jednostkę – nawet zakładając, że jest świadoma swoich wyborów – można obarczać winą za istnienie idei?
Być może można traktować Planet of the Humans jako rodzaj prowokacji. Być może film ten prezentuje rodzaj dialogu, do jakiego nie jesteśmy przyzwyczajeni po lewej stronie – emocjonalnego, głośnego, bezczelnego, wywołującego oburzenie, wybiórczo traktującego informacje. Najważniejsze pytanie brzmi – czy taki przekaz jest skuteczny? A jeżeli tak, czy – wobec porażek lewicy na świecie – należy w końcu dojrzale zmierzyć się z pomysłem porzucenia uprzejmości i uczciwej rzetelności na rzecz rozbudzania emocji i silnych nastrojów politycznych?
Obrazek poglądowy – Niclas Dehmel