Charlie Kaufman jest jednym z tych twórców, którzy nie tłumaczą widzom swoich dzieł. Biorąc pod uwagę fakt, że scenarzysta wielokrotnie nagradzanej Adaptacji (reż. Spike Jonze, 2002) do swoich autorskich adaptacji podchodzi z dużą wolnością kreatywną – to uczciwa strategia. Może pora z tym skończyć, dostępny na Netfliksie najnowszy film Kaufmana, napisany na podstawie książki Iana Reida o tym samym tytule (ang. I’m Thinking of Ending Things), jest modelowym przykładem tej zasady. Oto na kanwie oryginalnego dzieła literackiego wytworzone zostało coś nieliteralnego, co wyrasta nie tyle z samego tekstu, lecz wtórnie, z jego (indywidualnego, osobistego) rozumienia.
Jakkolwiek interpretatorskie wycieczki i wyłapywanie licznych kontekstów są w tym wypadku szczególnie kuszące, pójdę raczej w ślady samego Kaufmana, skupiając się na odczuciach, a nie starając się z całych sił zrozumieć, co tak naprawdę znany amerykański książkofil miał na myśli.
Może pora z tym skończyć jest filmem wgryzającym się bardzo głęboko w psychologię bohaterów. Jest filmem nieporadnie zabawnym, ale też zakrawającym o thriller psychologiczny. Jest filmem introwertycznym, zamkniętym i – przynajmniej na pierwszy rzut oka – dziwacznym, ale przede wszystkim jest filmem świadomie niezręcznym. Wypełnionym nieco przydługimi pauzami między dialogami, wymianami zdań, które zapędziły się o krok za daleko, nietrafionymi dowcipami, pół-impertynenckim, pół-niesfornym śmiechem, nietaktami i wszechobecnym wstydem.
Trudno chyba o bardziej niezręczną sytuację od przedstawiania (lub bycia przedstawianym) rodzicom swojej dziewczyny lub chłopaka. I to w momencie zastanawiania się nad tym, że może pora z tym skończyć. Tak właśnie zaczyna się fabuła filmu, w którym (niezręczne) napięcie oscyluje wokół miłości i wypalenia, niespełnionych oczekiwań i braku komunikacji. Młody Jake (Jesse Plemons) zabiera dziewczynę (Jessie Buckley) do swoich rodziców. To właśnie bohaterka rozważa zakończenie tej relacji, jadąc wraz z Jake’em samochodem, przebijając się przez gęsty od bieli krajobraz, nękany burzą śnieżną.
Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że jako widzowie przejmujemy perspektywę bohaterki, której bezimienne (dziewczyna raz funkcjonuje jako Lucy, innym razem Jake zwraca się do niej per „Ames”) doświadczenia mogą być odbierane jako uniwersalne, to brak klasycznego porządku linearnego sugeruje, że zarówno ona, jak i inne postaci są wirtualne, są pewnego rodzaju projekcjami – wspomnień, postaw lub wyobrażeń – złożonymi z książek, filmów, spotkań. Raz rodzice Jake’a będą w wieku, jakiego można spodziewać się po rodzicach trzydziestolatka, po sześćdziesiątce, innym razem będą cierpiącymi na demencję staruszkami, tak jakby Lucy/Ames, mająca kontakt z innymi projekcjami, była kimś w rodzaju przekaźnika, przez który przepływa czas i zlewają się różne historie i różne ich warianty.
Czyje są to projekcje? Być może Jake’a, który przemyśliwuje swoje przeszłe relacje, doświadczenia i tożsamość. Być może podstarzałego woźnego, którego postać stanowi klamrę dla całego filmu (może wszystko jest wspomnieniami z życia lub wyobrażeniami znudzonego samotnością staruszka?). A może jest to tylko (i aż) projekcja widza, będąca zespołem jego filmowych wrażeń.
Niezależnie od odpowiedzi, Może pora z tym skończyć można bez wątpienia nazwać solipsystyczną fantazją Kaufmana. Choć nie wiemy, kto patrzy, wiemy, że jest to osoba samotna, introwertyczna, dla której świat został zamknięty lub właśnie się zamyka. Ów świat składa się z bodźców, z odczuć, z wrażeń, których ograniczeniem są możliwości wyobraźni podmiotu. Co pozostaje oglądającemu, kiedy owa wizja się kończy? Chyba tylko przeżyć ją jeszcze raz, obejrzeć film po raz wtóry – lecz będzie to już tylko powtórka, smutna odtwórczość. Tam się kończą możliwości poznania, gdzie granice ma podmiot, zdaje się przekonywać w swoim dziele twórca.
To chyba najbardziej ponure dzieło Kaufmana jak dotąd. Krajobraz jest złudnie otwarty i ruchomy, droga zasypywana zwałami śniegu zdaje się nie kończyć, lecz równie dobrze samochód, którym jadą bohaterowie, mógłby stać w miejscu – tak jakby czas w owej oślepiająco białej próżni rzeczywiście się zatrzymał. A może w tym jednym punkcie (w umyśle?) krzyżują się ze sobą różne czasy i różne przestrzenie?
Tło przytłacza wręcz swoją powtarzalnością, jakbyśmy zostali zamknięci w szklanej, śnieżnej kuli. Podobnie wnętrza i miejsca odwiedzane przez postaci są jak samotne wyspy rzeczywistości, podmywane przez wyobrażone, irracjonalne, zasypywane płatkami zamrożonego we wspomnieniach czasu. Przestrzeń jest więc otwarta o tyle, o ile może być modelowana przez myśli lub wspomnienia (bo przecież w pewnym sensie jest światem wspomnień Jake’a, to tutaj urodził się i dorastał), a jednocześnie jest klaustrofobiczna, zimna i obca.
W doświadczeniu odbioru filmu jest coś znajomego. Uporczywie nasuwa się porównanie do przeżyć towarzyszących codziennej rutynie trwania w koronawirusowej kwarantannie. Tkwienia w zatrzymaniu pomiędzy niepokojem natrętnych, powracających myśli, przymusowej konfrontacji z samym sobą, a absurdem powtarzania tych samych, prostych czynności, które powoli stają się coraz trudniejsze i coraz bardziej irytujące. Pozostawania w tym samym, coraz bardziej obcym, miejscu i mierzenia się z wyborem – pogodzić się ze sobą, czy głuchnąć od hałasu wewnętrznych głosów. Nie ma lepszego portrecisty dla doświadczania izolacji spowodowanej przez pandemię (a może szerzej, doświadczenia alienacji, braku zrozumienia i izolacji w ogóle; tej psychicznej w szczególności) niż Charlie Kaufman, pielęgnujący swoją neurozę z niepowtarzalnym uczuciem.
Twórca pławi się napięciem, owym brakiem możliwości pogodzenia się ze swoim wewnętrznym „ja”. Może pora z tym skończyć jest dziełem balansującym na granicy wybuchu emocjonalnego. Ten jednak nie nadchodzi. Zamiast tego serwowane są nam kolejne poziomy dumania, pewnego rodzaju biernej obserwacji. Przeżywania beznadziei na nowo i czekania na rozwiązanie.
Ale przecież ta mała, emocjonalna, osobista apokalipsa została rozpisana przez kogoś, kto już w niej tkwił. Pandemiczne zamknięcie i konfrontacja z klatką w swojej głowie było niczym innym, jak tylko pretekstem do odnowienia introwertycznych przyrzeczeń, do odkopania tego, co wcześniej zostało skrupulatnie zakopane i ukryte przed światem. Światem, który z globalnej wioski zamienia się powoli w ksenofobiczną, klaustrofobiczną już-tylko-wioskę, gdzie wirtualne ekrany zastąpiły okna.
Można odnieść wrażenie, że obraz emocjonalnej alienacji w filmie został przesadnie przerysowany. Po długich miesiącach, które – być może nieodwracalnie – zmieniły znaną nam rzeczywistość, ciężko z podobnym zaangażowaniem płakać nad rozlanym mlekiem skrzywdzonego „ja”. Już tu byliśmy. Ale może właśnie dzięki temu doświadczeniu łatwiej zrozumieć – przynajmniej na poziomie odczuć – film amerykańskiego twórcy?
Może pora z tym skończyć nie jest dziełem pozbawionym subtelnego (niezręcznego) humoru i być może to właśnie owa autoironiczność uchroniła Kaufmana przed emocjonalnym ekshibicjonizmem. Co więcej, nie sposób odmówić obrazowi niepokojącej hipnotyczności, co być może jest zasługą wybitnych zdjęć Łukasza Żala. I nawet jeżeli większość widzów stanie się po seansie zdezorientowanym kłębkiem myśli, to warto pamiętać, że w tej wspólnocie zamknięcia wszyscy jesteśmy introwertykami.